Poszedłem sobie do kina na film o dinozaurach (przepraszam o dinozaurach nieptasich). Nie wiem po co mi to było, bo zmarnowałem parę godzin. Może jestem marudzącym dziadersem i nie łapię nowoczesnej konwencji blockbusterów, które obecnie wyglądają tak samo, z galopującą akcją, pomysłami od czapy, nielogicznymi scenariuszami i bohaterami tak nijakimi i pozbawionymi elementarnej głębi, że po wyjściu z kina wszystko niknie i się rozmywa.
W sumie ten tekst jest z powodu tego, że nudząc się na tym „dziele”, naszła mnie refleksja, że ten obraz jest niczym rządy Prawa i Sprawiedliwości. Bo czyż nie miało być wyraziście i skończywszy z polityką ciepłowodną, w końcu mieliśmy dostać kawał krwistego politycznego beefa. No i wyszło to co wyszło. Mamy zatem zestaw oklepanych grepsów, kalk z poprzednich epizodów, kupę zrzynek z innych tytułów, no i całą masę wariactw, które sprawiają wrażenie, że twórcy dzieła siedli sobie przy stole i przerzucali się pomysłami, spisując je jak leci. Potem fru do scenarzysty, który to ze zręcznością godną Sasina polepił i wyszedł niestrawny glut. Do tego przyozdobiony antynaukowymi bzdurkami i kompletną dezynwolturą odnośnie współczesnych badań nad fauną mezozoiku. Zaiste, nie trzeba się mocno pochylać, by dostrzec podobieństwa między – miejmy nadzieję, ostatnią – częścią Dżurasika i – miejmy nadzieję, ostatnią – kadencją PiSu.
Prawda czasu i prawda ekranu pokrywają się idealnie – i tu, i tu mamy złe siły, które blokują dobre zmiany, mocny wątek rodziny, w formie wzniosło-patetycznej, mający z realizmem tyle wspólnego, co Gowin ze stałością poglądów, na dodatek głupotki i teksty wypowiadane z mądrymi minami przez odtwórców głównych ról, przypominają standuperskie „The Best of Janusz Kowalski”.
Pierwszy garnitur podstarzałych polityków, odkurzonych nieco z pajęczyn zapomnienia, na pewno w roku wyborczym objawi się w pełnej krasie i będą błyszczeć, niczym oka tłuszczu na niedzielnym rosole. W Jurassic World Dominion mamy to samo, wygrzebane z lamusa gwiazdy – Laura Dern, Sam Neill i Jeff Golblum mieli uratować i nie uratowali. Oby się ziściło i w realu.
Z seansu, poza irytacją, pozostały mi w pamięci dwa suchary, obydwa wypowiedziane przez Jeffa Goldbluma. Pierwszy bon mot o psie, który gwałcił jego nogę, aż mu skóra zrogowaciała na łydce, drugi, równie genialny, to „Wisimy nad przepaścią, ale wisimy stabilnie”. No i tak na zakończenie, mam tu takie małe pararele i odwołania do rzeczywistości. Czy nie czujecie się troszkę jak łydka Goldbluma i czy ten drugi tekst nie przypomina wam sytuacji gospodarczo – społecznej w pewnym średniej wielkości państwie w środkowej Europie.
Tak już na sam koniec – hadrozaury dawniej nazywano dinozaurami kaczodziobymi.