Z DOŁU DO GÓRY, Z GÓRY NA DÓŁ

Z DOŁU DO GÓRY, Z GÓRY NA DÓŁ

Od razu, na początku przepraszam za earworm, który się niektórym włączy po przeczytaniu tego tytułu, natchnęły mnie bowiem do napisania tego tekstu wakacyjne wydarzenia z ostatnich dni.

Pierwsze, to kolejna smutna rocznica śmierci wybitnej polskiej piosenkarki Kory Jackowskiej… jak ten czas leci. Wtedy też było ciepłe, choć troszkę deszczowe lato i jej śmierć niespodziewana, bo do końca z nadzieją, że da radę, że ona taka twarda, że pomniki nie rozpadają się w proch i pył od jednego uderzenia. Wtedy puściłem sobie ten utwór – „Falowanie i spadanie… Miraż tworzenia, Złuda istnienia”. Brakuje jej dziś, pewnie będzie nam jeszcze długo brakować, była bowiem głosem pokoleń.

Rzeczą drugą, która pokazała jak płynne i złudne są oczekiwania, było tąpnięcie w sondażach. Wejście Tuska wyraźnie pomieszało szyki Hołowni, który mościł się już na pozycji największej siły opozycji i budował oparty na własnym nazwisku kolejny „ruch lidera… (tu wstaw nazwisko)”. Poleciało w sondażach szymonitom mocno, Hołownia próbuje walczyć, ale Donek jest jednak już od niego o dwie długości i skubie z opozycji gdzie się da. Podskubał też słupki Lewicy, a jego padawani krzyczą, że oczywiście to wina blatowania się Czarzastego z Morawieckim i sprzedania się za srebrniki. No cóż, nad tym ostatnim rozwodzić się szkoda, bo sam konstrukt przyczynowo-skutkowy jest tak realny, jak wiara w to, że Tusk odbierze elektorat PiSowi. W każdym razie zamieszanie jest poważne, a na Lewicy pojawiły się odgórne siły, które patrzą na „Powrót taty” z równym wzmożeniem uczuciowym, jak ten który możemy obserwować u fanbojów Platformy. Gdy wyczekiwany ranki i wieczory Donald powrócił, to okazało się, że chór wujów się otworzył i rozsypał. „Ulubieniec” młodych lewicowców, czyli Leszek „Uśmieszek” Miller, który – jak głosiła legenda – onegdaj miał łóżko polowe w TVN, wygłaszający sążniste filipiki anty-czarzastowskie, panowie w niebieskich garniturkach, którym ideologicznie bliżej do PO niż do Lewicy, próbujący wzniecać burzę i zachowywać się jak tuwimowskie dwa wiatry. Cały ten „Sturm und Drang” ewidentnie wygląda jak zaloty żabiorów w rowie melioracyjnym pod Ostrołęką – kto się bardziej nadmie i kto głośniej zarechocze. Tylko Donald jakiś cichy, jak nie przymierzając Cichy Don.

Ale czy wiejące górą wiatry sprawiają, że na dole cicho? Otóż nie, bo na dole inne są priorytety, inne realia i przede wszystkim inna jest energia. Na dole, w dalekim od sporów góry miejscu, w bastionie prawicowego polskiego naszyzmu, w Rzeszowie, spotkaliśmy się na Festiwalu Lewicy. Dyskusje, panele, integracja, wachlarz tematów, który każde lewicowe serduszko zmusza do szybszego bicia. Śmiech, ale i często refleksja, wspomnienia i plany na przyszłość. Od reprezentantów Zielonych, przez razemków, wiośniarzy, sldowców, związkowczynie i związkowców, działaczki LGBT, po KOD, lokalne aktywistki i samorządowców. Wyjechaliśmy z wieloma przemyśleniami, nowymi znajomościami, szczęśliwi i zmęczeni. Posłanki i posłowie, uczennice, studenciaki, młodzi i ci ciutkę starsi, kudłaci i łysi (ale brodaci) ,wzięli ze sobą bagaż nowych doświadczeń, informacji i pomysłów do działania, a także wiele pozytywnych emocji i wsparcia, bez którego byłoby nam trudniej.

Podsumowując ten event posłużę się parafrazą pięknych słów Antoniego Kroha „Każdy coś dawał, każdy brał… księgowych nie zatrudniano”.