Ratyfikacja Funduszu Odbudowy, czyli dramat na Titanicu III RP

Ratyfikacja Funduszu Odbudowy, czyli dramat na Titanicu III RP

O Funduszu Odbudowy, Krajowym Planie Odbudowy oraz głosowaniu ratyfikacyjnym w sejmie napisano już wiele, nawet zbyt wiele, a do tego często niezbyt mądrze. By nie iść utartym przez publicystów i komentatorów szlakiem postaram się więc pokazać wypadki z ostatnich dni z innej zupełnie perspektywy – jako kolejnej odsłony wielkiego i namiętnego dramatu pomiędzy PiS i PO, na tle chylącej się ku upadkowi kartonowej III Rzeczypospolitej.

Nie ulega wątpliwości, że ludzie środowiska PO-PiS, byli zasadniczymi twórcami III RP (z pewnymi kosmetycznymi korektami ze strony dawnych postkomunistów). Owszem, po drodze przewijali się przez kolejne efemeryczne partie, nieustannie przechodzili między nimi, ale na koniec większość z nich znalazła się w tymże duopolu. Położonym przez nich fundamentem, mitem założycielskim nowej Rzeczypospolitej, stał się powrót do świata zachodniego, czego wyznacznikiem było członkostwo w Unii Europejskiej i NATO, co udało się osiągnąć w 2004 r. Był to też czas, gdy ostatecznie wyklarowały się dwie główne siły rządzące odtąd krajem – Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość. Wywodząc się jednak z tego samego środowiska prawicowego konserwatyzmu, poglądowo nie różniły się niczym szczególnym.

Osiągnięcie wyznaczonych celów było dużym osiągnięciem Polaków. Można się spierać, czy nie dałoby się tego zrobić lepiej czy inaczej – jest to zresztą jedna z osi sporu między apologetami a krytykami polskiej transformacji. Przebieg tej transformacji dla części obywateli wiązał się z kosztowną degradacją, dla innych otworzyło nowe możliwości. Tworzenie się gospodarki wolnorynkowej wiązało się z gwałtownym wzrostem zapotrzebowania na wykształcone kadry. Lata 90-te były więc momentem szybkich i łatwych karier – wystarczyło mieć jakiekolwiek wyższe wykształcenie, znać angielski oraz umieć obsługiwać komputer, by z miejsca objąć kierownicze stanowisko w dużej korporacji. Nie oznacza to, że ci ludzie nie pracowali ciężko, nie byli kompetentni, mieli po prostu na starcie zagwarantowany awans, właściwie bez żadnej konkurencji ze strony innych profesjonalistów. Ten krótki czas eldorado skończył się, gdy uczelnie zaczęły masowo wypuszczać nowych absolwentów, a intratne posady zostały już obsadzone. Dziś znajomość języka i posługiwanie komputerem są umiejętnościami tak powszechnymi, że nie robią na nikim wrażenia. Powstaje więc pytanie – czy w związku z tym kierują i rządzą nami ludzie (wciąż oraz wystarczająco) kompetentni? Czy to pytanie nie pojawia się też u przedstawicieli starszego pokolenia, gdy spotyka się z wykształconą młodzieżą? Czy budzi to ich lęk?

Ludzie, którzy odnieśli sukces, uwierzyli w mit „self-made man”, że wszystko zawdzięczają jedynie swojej ciężkiej pracy, umiejętnościom, a nie szczęściu i metryce. Ci ludzie najlepiej odnaleźli się w Platformie Obywatelskiej – partii ludzi zadowolonych z siebie, swej sytuacji, którzy osiągnęli pewną pozycję w III RP (i to z nich rekrutuje się obecny liberalny komentariat spod znaku Newsweeka i TVN). Przeświadczenie, że wszystko, co było do osiągnięcia, zostało już osiągnięte, uczyniło tych ludzi ślepych na istniejące problemy i nie sprzyjało prowadzeniu żadnej aktywnej polityki. Pozostawała jedynie administracja (polityka ciepłej wody w kranie) oraz obrona „osiągnięć okresu transformacji” („dobrze było, tak jak było”).

Przeciw temu wystąpiło Prawo i Sprawiedliwość – ale nie w imię realnych zmian, obalenia III RP w imię nowej IV RP. PiS zebrał wszystkich tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, co zwolennicy PO – prowincjonalne elity, drugi garnitur urzędników, sędziów czy prokuratorów, którzy dotąd odbijali się od szklanego sufitu, nie mogąc osiągnąć pozycji zajętych przez szczęściarzy transformacji (stąd „łże-elity”, „układ”). Wpisywało się to też w wizję Kaczyńskiego, że przez nich odmówiono mu udziału w należnej władzy najpierw przy Okrągłym Stole i Magdalence, potem przez Wałęsę, a na koniec w wyniku opanowania stanowisk przez „obcą prawdziwej Polsce” elitę.

Teoretycznie podobnie programowo i wywodzące się z tego samego środowiska partie powinny ze sobą ściśle współpracować – i tak faktycznie było na początku. W rzeczywistości musiało to oznaczać  konkurencję na śmierć i życie – podobni ludzie z obu ugrupowań walczą o konserwatywny elektorat, by przejąć ograniczoną liczbę stanowisk i synekur. Tak to też się skończyło – wojną totalną. Ale wojną, w której jedna strona nie może istnieć bez drugiej. PiS może nieustająco głosić „winę Tuska” oraz „przez 8 ostatnich lat”, ale też potrzebuje PO, by móc dyscyplinować swoich zwolenników wizją jej powrotu do władzy. Platformę przy całej jej ideologicznej pustce trzyma tylko totalny (werbalnie) anty-PiS. Gdyby nie istnienie PiS, PO ukazałaby się tym, czym jest faktycznie – partią ludzi władzy chcących u tej władzy pozostać. Ta mieszanina nienawiści i współzależności wyznacza kurs polskiej polityki już od 16 lat, każdy z tych obozów ma też swych fanatycznych zwolenników – z jednej strony „lud smoleński”, z drugiej „lud koderski”, będące swymi lustrzanymi odbiciami.

Samozadowolenie PO wyznaczyło kres jej władzy w 2015 r., ku jej wielkiemu zdumieniu. Tkwiąca w starych schematach, pozbawiona jakiejkolwiek zdolności do refleksji, po dziś dzień ludzie Platformy nie zrozumieli przyczyn swojej klęski. Skoro wszystko było dobrze, to jedyną przyczyną upadku mógł być spisek i zdrada. Zdrajcy to wszystkie partie opozycji, które nie wspierają Platformy (z Lewicą na czele), spisek to m.in. 500+, którymi PiS przekupił wyborców. Gdyby nie to, Platforma dalej by rządziła. Wystarczy więc zapędzić wszystkich wichrzycieli do jednego obozu Zjednoczonej Opozycji, obiecać więcej, niż PiS, a wszystko powinno wrócić do normy. Oczywiście, to nie zadziałało – ostatecznym upadkiem tej koncepcji były wybory prezydenckie w 2020 r., kiedy najlepszy z najlepszych, „platformer idealny” Rafał Trzaskowski, poparty przez całą opozycję, i tak przegrał wybory.Wraz z tym upadła wizja „zjednoczonej opozycji”, całkowita pustka tworu, jakim jest Platforma Obywatelska, została obnażona.

Platforma jest w rozsypce. Nie ma poparcia wśród młodzieży, kadry są coraz starsze i skostniałe, co bardziej rozgarnięci zwolennicy przenoszą się do partii Hołowni, przywództwo partii myślące tak samo jak radykalny „lud koderski”, nie jest w stanie wyjść poza schemat wojny z PiS. To, co utrzymuje PO przy życiu, to potężna kroplówka w postaci zajmowanych stanowisk w samorządach oraz silne wsparcie medialne, gdzie wciąż jest liczne grono ludzi z awansu lat 90-tych i o takiej właśnie mentalności. Jednocześnie blokowana w ten sposób jest realna opozycja wobec rządów PiS – głównie z Lewicy, której nie łączą z PO-PiS związki personalne ani ideologiczne, jest więc zdolna do działania poza schematem wojny totalnej o podział łupów. Droga do pokonania PiS wiedzie więc po trupie Platformy Obywatelskiej, im szybciej, tym lepiej.

O to właśnie chodziło też w kolejnej odsłonie POPiSowego dramatu, tj. ratyfikacji Funduszu Odbudowy – o samo istnienie Platformy Obywatelskiej. Lewica pozbawiła tego istnienia sensu. Nie ma żadnej Zjednoczonej Opozycji, której Platforma mogłaby być liderem, nie ma ona nic do powiedzenia i zaproponowania, poza anty-PiSem, nie jest do niczego potrzebna. To jest faktyczna przyczyna furii platformersów i festiwalu nienawiści, jaki rozpętali. Strach przed utratą swej uprzywilejowanej pozycji, statusu celebrytów, liderów opinii, przynależności do elity – wzajemnie wzmacniany, prowadził do coraz większej agresji i tworzenia coraz bardziej oderwanych od rzeczywistości teorii spiskowych.Głosowanie nad ratyfikacją Funduszu Odbudowy byłorzeczywistym wyrokiem śmierci – pozostało jedynie Platformę rozparcelować pomiędzy konserwatystów Komorowskiego, progresywistów na Lewicy oraz nijakie centrum u Hołowni.

Trzeba jednak pamiętać, że PiS również nie jest w najlepszej kondycji – lata sprawowania rządów pokazały to, że ideologiczna fasada jest dokładnie tym, czym jest – fasadą, pozorem, zasłoną dymną, za która skrywana była zwykła żądza władzy i bogactwa. Wszystko wskazuje na to (i oby tak było), że PiS nie powtórzy dotychczasowych sukcesów w następnych wyborach. Nie mają już żadnej moralnej przewagi nad swymi poprzednikami.

Ostateczny koniec ery POPiSu wynika też z tego, że ludzie z tego środowiska nie rozumieją już współczesności, nie dostrzegają problemów, jakie narastają od lat i nie są rozwiązywane (i dlatego czasem są określani jako „dziadersi”). Kryzys klimatyczny jest faktem, ciąży na nas odpowiedzialność za przyszłość naszych dzieci i następnych generacji. Nierówności społeczne oraz zamknięte ścieżki awansu (szklany sufit, którego tak broni pokolenie lat 90-tych) hamują rozwój gospodarczy i wykorzystanie talentów ludzi młodych, spycha ich na sam dół drabiny społecznej. Kryzys męskości, który pcha bezradnych chłopców w objęcia faszystów i nacjonalistów. Edukacja, w tym seksualna, niedostosowana do potrzeb płynnej i zmiennej nowoczesności. Kryzys ochrony zdrowia, tak bardzo obnażony w czasie epidemii. Brak zrozumienia i poczucia przynależności dla Europy, którą ludzie POPiS uważają za bankomat (i dlatego tak łatwo im przychodzi myśl o odrzuceniu ratyfikacji), zaś dla ludzi, którzy w dużej mierze dorastali już w Unii, bycie Europejczykiem jest już czymś tak oczywistym, że brak ratyfikacji jawi się jako pomysł zupełnie absurdalny. To wszystko kumuluje się w kryzysie demograficznym i kryzysie demokracji, których dalekosiężne skutki będziemy odczuwać jeszcze przez dekady.

Ani PiS, ani Platforma, partie starego porządku III Rzeczypospolitej, nie poradzą sobie z tymi kryzysami. Lewica pokazała, że nie tylko dostrzega te problemy, ale są one w centrum jej zainteresowania i jest zdolna je rozwiązać. Dostrzegają to już ludzie młodzi, którzy właśnie Lewicę stawiają na pierwszym miejscu w rankingu poparcia, jest więc tylko kwestią czasu, gdy to nowe pokolenie przejmie władzę w Polsce. A do tego momentu zapewne obejrzymy jeszcze kilka ostatnich scen dramatu namiętności na POPiSowym Titanicu.